Z Janiną Piekarską, urodzoną w Kutach, rozmawia Franciszek Wasyl
Rys ormiański
FRANCISZEK WASYL Zastanawia mnie ten rys Pani rodziny, jaki stanowi ormiańskość. Czy to się zachowało w pamięci? Jak funkcjonowały te więzi? Jest Pani związana ze środowiskiem ormiańskim, choćby poprzez lekturę „Awedisu”...
JANINA PIEKARSKA Moi dziadkowie od strony mamy to Bogdan Janowicz i Anna z domu Mojzesowicz. Nie mogę jednak powiedzieć, że się utożsamiałam z Ormianami. Gdy wciągnięto mnie na listę prenumeratorów „Awedisu”, to z ciekawości zaczęłam czytać i dziś już czytam bardzo dokładnie. Może teraz, gdy, ku mojemu zdumieniu, dowiedziałam od Pana się, że jestem ochrzczona w obrządku ormiańskim, odbieram to inaczej… Dostałam kiedyś od mamy pierścionek z inicjałami HM. Nie wiedziałam, co to znaczy. Gdy zaczęłam studiować drzewo genealogiczne, i gdy Pan podał mi nazwiska moich chrzestnych, to przyszło mi na myśl, że „HM” to Hanna Mojzesowicz, która była moją chrzestną matką, albo też Helena Mojzesowicz, moja prababka (matka Anny). Od którejś z nich najprawdopodobniej pochodził ten pierścionek. Podarowałam go mojej córce.
FW. Mojzesowiczowie i Janowiczowie byli związani z Kutami, Piekarscy zaś z Krakowem. Jest to nie lada zagadka, w jaki sposób Pani ojciec, krakowianin, osiadł przed wojną w Kutach, a Pani, urodzona kutczanka i pół Ormianka, znalazła się w Krakowie …
JP. Mój ojciec, Tadeusz Piekarski, służył w wojsku w Kołomyi. Do tamtejszych koszarów przyszedł kiedyś Bohos Janowicz i pytał chłopaków, czy jest wśród nich jakiś mechanik samochodowy. A tato jeszcze przed pójściem do wojska szkolił się na Woli Justowskiej i, mówiąc językiem cechowym, „wyzwolił się” na mechanika samochodowego. Więc to jego wziął Janowicz do Kut, gdzie czekał jakiś samochód do naprawy. Tato naprawiał ów samochód, a przy okazji poznał siostrę tego pana, Eugenię Kajetanę Janowicz spodobała mu się i tak się pobrali w 1932 roku. W rok po ślubie przyszedł na świat syn Marian, w rok po Marianie urodziłam się ja, a jakieś cztery lata później brat Zachariasz. Ojciec jeszcze przed ślubem pisał do dziadka do Krakowa, że poznał dziewczynę i chciałby przy niej zostać. A ponieważ mama taty zmarła w 1929 roku i dziadek miał już drugą żonę (nawiasem mówiąc tylko jedenaście lat starszą od najstarszego syna), więc poradził synowi: skoro masz w Kutach dziewczynę, to tam zostań.
Z Kut do Krakowa
FW. I nie miał żadnej pretensji? Bo z punktu widzenia Krakowa, Kuty mogły się wydawać trochę odległe i prowincjonalne.
JP. No tak, ale ojciec urządził sobie tam swój świat. Razem z braćmi mamy, Bohosem i Puńkiem Janowiczami kupili drugi samochód. Gdy interes samochodowy się rozkręcił (bo oprócz samochodów, i autobus był), ściągnął do pomocy z Krakowa swojego brata Mariana . W rynku głównym w Kutach znajdował się sklep z szyldem „Mojzeszowicz – wędliny” i dziadek Piekarski, odwiedzając synów w Kutach, przywoził potem do Krakowa salami ormiańskiej produkcji. Za którymś przyjazdem chciał wziąć jedno z wnucząt ze sobą. W grę wchodził tu tylko mój brat Marian albo ja. Marian nie chciał, trzymał się mamy za spódnicę, a ja, dlaczego nie, pojechałam. Był to krótki wyjazd, w kwietniu 1939 roku znalazłam się u dziadków w Krakowie. W sierpniu 1939 roku tato przyjechał, bo „mama Gienia kazała Jankę sprowadzić do domu”. Jeszcze nie chodziłam do szkoły, miałam pięć lat. Spakowała mnie babcia [macocha ojca], ale cały czas powtarzała: „Nie bierz Janki, nie bierz Janki, tam będzie wojna, wezmą cię do wojska…”. Już robiła się zawierucha, chodziły pogłoski, że się na wojnę szykuje… W każdym razie atmosfera była nieprzyjemna. Ale tato był zdecydowany. Wsiedliśmy do pociągu. I nie wiem, co w ostatniej chwili przyszło ojcu do głowy, że mnie wziął na ręce i przez okno podał babci, a potem wyrzucił za mną walizki. Pociąg ruszył, a ja zostałam z babcią na peronie. Kiedy wybuchła wojna, mieszkałam więc w Krakowie, w Podgórzu, na ulicy Bonarka. Nie wiedziano nawet, kiedy się dokładnie urodziłam. Babcia „na wyczucie” zapisała mnie przez znajomą dyrektorkę do szkoły, do której chodzili już wcześniej trzej bracia ojca, Marian, Zdzisek i Adam. Zapisała mnie do pierwszej klasy podając datę urodzin: piąty – piąty – trzydziesty trzeci (5.5.1933). Przez osiem lat szkoły podstawowej dostawałam świadectwa, pierwsze jeszcze po niemiecku pisane, z taką datą. Dopiero później dowiedziałam się, że tak naprawdę urodziłam się 10 stycznia 1934 roku.
FW. W czasie okupacji przebywała Pani w Krakowie, u dziadków Piekarskich. A co z resztą Pani rodziny?
JP. Z ojcem nie mieliśmy kontaktu. Z mamą nie mieliśmy kontaktu. Pisaliśmy do Czerwonego Krzyża – i nic. Po jakimś czasie dopiero doszła do nas wiadomość, że mama z obydwoma braćmi jest w Kutach, a tato wylądował w Anglii, w Brygadzie Pancernej generała Maczka. Poszedł na wojnę w 1939 roku razem ze swoim bratem Marianem. Kiedy wojsko polskie mijało Kuty, to oczywiście potrzebowało samochodów, dla ewakuowanego rządu. A samochody, jeśli jakieś były, to wiadomo, u Piekarskiego. I tak zagarnięto tatę i jego brata do wojska. Z Rumunii, przez Francję kanałem La Manche, dotarł do Anglii. Trafił do Glasgow w Szkocji.
FW. Więc rodzina w zasadzie się rozsypała: ojciec w Anglii, mama w Kutach z dziećmi, a Pani z dziadkami w Krakowie. Powstała nowa granica…
Siedemnaście lat rozłąki
JP. Kiedy w 1947 roku rozwiązano wojsko, ojciec wrócił do Polski, do Krakowa, właśnie dlatego, że miał rodzinę, dzieci. Chciał się skontaktować z mamą w Kutach, ale to była żelazna kurtyna. O pozwolenie wyjazdu do Kut staraliśmy się chyba ze trzy lata. Pierwszy raz udało nam się tam dotrzeć dopiero w 1956 roku. Minęło siedemnaście lat!
FW. Pamięta Pani tę wizytę?
JP. Tak! Byłam już wtedy mężatką, byłam w ciąży. Pojechaliśmy pociągiem w trójkę: tato i ja z mężem. Gdy wysiadłam z wagonu, nie wiedziałam, który to mój brat Marian, musiałam go wpierw zobaczyć, żeby go poznać. Brat wyjechał po nas do Kołomyi samochodem, rosyjską pobiedą, jak się okazało, był szoferem u sekretarza rejkomu . Miał za sobą służbę w Krasnej Armii. Był już także żonaty i miał trzymiesięczną córeczkę Marusię. Były plany, żeby mama wróciła z ojcem do Krakowa. Ale tymczasem okazało się, że rodzice nie mają ślubu cywilnego, tylko kościelny, a tego przecież w PRL-u nie uznawano. Trzeba było iść do ZAKSu i wziąć ślub . Inna rzecz, że mama w ogóle nie chciała się ruszać nigdzie z Kut, to był jej rodzinny dom, to były jej rodzinne strony. Jeszcze w 1945 roku jeden i drugi brat, Bohos i Puńko Janowiczowie, namawiali ją: „Gienia pakuj się, my wszyscy wybieramy się i jedziemy do Polski”. „Nie, ja nigdzie nie jadę. Ja tu czekam na męża” – powtarzała mama. I Janowiczowie wyjechali z rodzinami – do Obornik Śląskich i Oleśnicy. A mama nie zmieniła zdania, nawet gdy w 1949 roku zginął jej najmłodszy syn, a mój brat. Zachariasz miał na imię, ale mówiło się na niego Dziunek. Poszedł na łąkę z kolegami, tam znaleźli niewypał, wrzucili do ogniska, nastąpił wybuch i trzech chłopców zginęło. W roku 1956, po naszej wizycie, mama miała złożyć papiery i przyjechać do Krakowa na stałe. Ale w międzyczasie coś się stało, rozmyśliła się. Mama nie chciała opuścić Kut, a ojciec nie widział siebie w Kutach. Prawda, że w porównaniu z miasteczkiem z 1939 roku, Kuty bardzo podupadły… Po powrocie do Krakowa ojciec zamieszkał z rodzicami i ze mną w Podgórzu. Nie związał się na stałe z żadną kobietą. Zachował swój fach: mechanika samochodowego, pracował jako kierownik transportu w zakładach mięsnych. Był złotą rączką, już przed wojną wymyślił jakieś dwa usprawnienia. Zmarł młodo, bo w wieku sześćdziesięciu lat, w 1968 roku. Kiedy wrócił z wojny, miał czterdzieści lat. Nie ułożył sobie życia. Ojciec mówił, że dwa razy w życiu wszystko stracił, raz w Kutach, bo do wojska poszedł z samym kuferkiem. A drugi raz, gdy swój mały dobytek musiał zostawić na plaży, w czasie przeprawy z portu w Calais do Plymouth. Na statku było tak dużo żołnierzy, że nie pozwolono im zabrać żadnych walizek, żeby nie przeciążyć okrętu.
FW. Czy wspominał czasem Kuty?
JP. Nic. Martwy temat.
FW. A czy Pani utrzymywała kontakty z bratem w Kutach? To szczególna sprawa, bo on przecież właściwie stał się Ukraińcem.
JP. Mało tego, on się ożenił z Ukrainką, Paraską . Mama nie była zadowolona z tego małżeństwa, uważała, że powinien sobie znaleźć za żonę Polkę albo Ormiankę.
FW. Jest taka opinia, nie umiem powiedzieć, na ile prawdziwa w tamtym okresie, że obrządek określał status społeczny. Ktoś kto przed wojną był rzymskim katolikiem lub ormiańskim katolikiem był identyfikowany jako Polak, i należał do pewnej elity. Natomiast ten kto był grekokatolikiem, był Rusinem, a rusińskość kojarzyła się z gorszością społeczną. Dochodzimy teraz do Pani brata: żeni się z Rusinką czyli Ukrainką i mama, która jest Ormianką, nie jest z tego zadowolona. I dzieje się to już po wojnie. Po drodze wydarzyło się w Kutach wiele tragedii wojennych…
JP. Mamę jakoś ominęły te tragedie. Ją jako Ormiankę Ukraińcy traktowali dobrze, była lubiana. Potrzebowała często pomocy, to Ukrainki przychodziły, a to wyszorować podłogi w czterech pokojach, a to mamie umyć głowę (bo miała długie warkocze). Nawet gdy byliśmy w Kutach w 1956 roku, ciągle u mamy ktoś nocował w kuchni, jakieś Hucuły... Przyjeżdżał taki na targ, w kuchni naszego domu była ława i na tej ławie sobie „kimał” do rana, żeby potem skoro świt pójść na targ, który notabene był tuż za płotem.
Dom rodzinny w Kutach
FW. Warto opisać, jak wyglądał ten dom. A raczej dwa domy.
JP. Najpierw był jeden dom, duży, czteropokojowy. Nie wiem dlaczego Marian, jedyny jej syn, po ożenku nie zamieszkał w domu mamy. Ulokował się z żoną u szwagra w Starych Kutach. A tam ciasno: sień, dwie kuchnie i dla każdej rodziny po jednym pokoju. Brat więc bardzo szybko wybudował w ogrodzie mamy, na jakichś starych fundamentach (siedziby którejś z ciotek) nowy dom. Cały czas potem mi mówił, że to był błąd, bo dom powinien być nowocześniejszy. Mieli jeden wspólny ogród, ale mama nie chodziła do nich, do końca mieszkała w starym domu. Paziunia (Paraska) chwaliła się, że to ona ubrała mamę do trumny, przygotowała ją do pogrzebu. Mimo tego dystansu, który był między nimi. Ja także za pierwszym razem niewiele rozmawiałam z żoną brata, dopiero za następnym przyjazdem, w 1988 roku, Paziunia się bardziej otworzyła na mnie, a potem to już się całkiem zaprzyjaźniłyśmy. Rozmawiałam też dużo z bratem, był bardzo uczuciowy. W sumie od 1956 roku widzieliśmy się pięć razy: w 1988, 1991, 1992, 1999 i 2001 roku.
FW. Czy rozmawiała Pani ze swoim bratem Marianem o dzieciństwie? Mieli Państwo jakieś wspólne wspomnienia z najwcześniejszego okresu życia w Kutach?
JP. Przy każdej wizycie rozmawialiśmy o sprawach rodzinnych, oglądaliśmy zdjęcia (z których większość mi dał). Oglądałam stary dom, w którym wszystkie meble były jak za dawnych lat, ale niestety czas zrobił swoje i wszystko się zestarzało. Były to spotkania bardzo wzruszające dla obydwu stron.
FW. Od córki Mariana, Marii, dowiedziałem się, że jej ojciec jako dziecko przyjaźnił się z żydowskimi rówieśnikami. Dzielnica żydowska rozciągała się zresztą tuż obok Waszego domu. Podobno Marian nauczył się nawet mówić w jidysz… Wiedziała Pani o tym?
JP. Nie.
Druga wizyta w Kutach
FW. Wróćmy jeszcze do podróży w rodzinne strony. Więc drugi Pani pobyt w Kutach miał miejsce w 1988 roku? To strasznie duży odstęp między 56’ a 88’…
JP. A tak! Za Związku Radzieckiego to wszystko nie było takie proste, chodziło o pozwolenia i inne sprawy. Dlategośmy tam nie jeździli. Oni też nieczęsto nas odwiedzali. Brat był w Polsce w 1971 roku. Mama przyjeżdżała ze cztery razy w odwiedziny. Przyjeżdżała jesienią i zostawała na zimę. Była trochę u mnie, trochę w Obornikach Śląskich u swoich braci. Po 1981 roku, a więc po śmierci mamy, nie utrzymywałam z bratem nawet kontaktu listowego, bo on nie bardzo umiał pisać po polsku. A ja w ogóle nie znam cyrylicy. Nie pisaliśmy do siebie. Dopiero jak nastąpił Gorbaczow, jak się zrobiła pierestrojka, wtedy znowu pojechaliśmy do Kut. Na siłę się tam „przesmyknęliśmy”, jadąc w 1988 roku do Grecji.
FW. I jak zapamiętała Pani tę drugą wizytę?
JP. Zamierzaliśmy, z moim partnerem życiowym Edwardem, jechać do Grecji, tranzytem przez ZSRR, na Czop, na Węgry. Planowaliśmy się jakoś „urwać” do bliskich na Ukrainie. Wydawało się, że to będzie łatwa sprawa, ale na pierwszych rogatkach usłyszeliśmy „Stop! Kuda jediesz?”. Nie mieliśmy zaproszenia. Próbowałam wcześniej dostać to zaproszenie. Zwróciłam się do ambasady rosyjskiej w Krakowie, ale odpisano mi, że mam się skontaktować z ambasadą w Kijowie. Z Kijowa dostałam pismo, że mama zmarła – o czym dotąd nie wiedziałam (choć przeczuwałam ten fakt) – napisano też, że jest pochowana w Kutach. I ten właśnie list, pisany cyrylicą podałam milicjantom, którzy nas zatrzymali. „Niet” – odpowiedzieli. „To nie jest zaproszenie, to jest zawiadomienie. Nie można! Wracajcie na trasę węgierską”. Zaczęłam go grzecznie prosić powołując się na przyjaźń polsko-węgierską. Edward wziął milicjanta na bok i mówi do niego po cichu… (do Edwarda) Co ty powiedziałeś?
EDWARD Powiedziałem do niego: „Horoszo wódku polską lubisz?”. A on, że lubi. „No to ja ciebie dam wódku, a ty nas puskaj tam, na Kuty”. Podziałało. Chociaż wódki od razu nie wziął, kazał zawinąć ją w gazetę i położyć pod ławką, z komentarzem: „ja tego nie widu, a ty ujeżdżaj na Kuty”.
JP. Co było ciekawe, że na drugich rogatkach nie pytali już o pozwolenie, tylko sprawdzili paszport i kazali ruszać. A na trzecich rogatkach w Stanisławowie, znowu nam zabrali paszport i powiedzieli, żeby jechać za nimi. Byłam przekonana, że nas zabierają na komisariat. Każą jechać, wkładamy kluczyk do samochodu, a silnik „pyk, pyk…”, nie chce zapalić. Tu trzeba dodać, że całą podróż odbywaliśmy maluchem, a paliwo kupowaliśmy na specjalne talony obowiązujące we wszystkich krajach, które mieliśmy mijać. I odkąd na granicy w Mościskach wlaliśmy do baku syfiastą benzynę (zamiast dziewięćdziesiąt sześć oktanów dali nam benzynę do traktorów: sześćdziesiąt pięć oktanów), maluch już czuł tę benzynę, kichał, aż wreszcie stanął na rogatkach w Stanisławowie. Strażnicy wysiedli ze swojego wozu, podchodzą do nas: „Szto jest?”
E. „Maszynu niecharoszu”… No i popchnęli nas, a jak popchnęli, to samochód zapalił.
JP. Była już jedenasta, czy dwunasta w nocy. I oni nas po prostu przeprowadzili ulicami Stanisławowa na rogatki. Zatrzymali się, podeszli, oddali nam paszporty, wyjaśnili, którędy jechać i jeszcze życzyli szczęśliwej drogi!
E. Byliśmy zdziwieni, jak elegancko nas załatwili…
JP. A ja odetchnęłam z ulgą… Uff, i serce spod szyi wróciło na swoje miejsce… Nad ranem dojechaliśmy do Kut. A tam nie mogliśmy znaleźć ulicy Nowej 3. Wyszedł jakiś pan, powiedział nam, że Marian Piekarski mieszka dom obok, Nowa 1. Zaraz zrobiło się zamieszanie, wyleciała Paziunia. Okazało się, że Marian był już dwa lata po wylewie, bardzo psychicznie załamany, chodził kulejąc, o lasce. Witaniom nie było końca. Cały dzień upłynął mężczyznom na naprawianiu malucha (Marian sprowadził kolegę mechanika, bo sam miał niesprawną rękę), a mnie razem z Marysią – na chodzeniu po cmentarzu. Każdy mój pobyt w Kutach, zawsze był wizytą na cmentarzu i nad Czeremoszem, gdzie jest zwodzony most (przedwojenny most prowadzący do Wyżnicy, na rumuńskiej stronie został wysadzony. Z drogą tą związana jest historia tragicznej śmierci Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, który jeździł z Rumunii po zaopatrzenie dla polskich żołnierzy we wrześniu 1939 roku. Jedną noc przespaliśmy w Kutach i rano pojechaliśmy na Czop.
FW. Tylko jedną noc spędziliście w Kutach?
JP. Tak, bo przecież myśmy powinni byli być na granicy już dzień wcześniej. Jak nas policja złapała w drodze na Czop pytając, skąd się wzięliśmy, to wyjaśnialiśmy, żeśmy zabłądzili. Nie wolno się było przyznać, że się zjechało z tranzytu…
Gdyby nie było wojny
FW. W Pani opowieści rodzinnej przewijają się historie dwóch Marianów: jeden to Pani brat, żyjący w Kutach, a drugi to Pani wuj (brat ojca). Co się stało z tym ostatnim?
JP. Ożenił się z Ritą, Angielką i został na Zachodzie, najpierw w Anglii, a potem w Kanadzie. Jeszcze w 1946 roku, przed demobilizacją, urodziła się im córeczka, którą mój ojciec podawał do chrztu. W Kanadzie Marian zmienił nazwisko na John Stanley, odpowiednik polskiego Jan Stanisław, bo „Piekarski” źle się wymawiało. Pracował jako mechanik w zakładzie produkującym samoloty. Przyjechał do Polski pierwszy raz od wojny dopiero w 1970 roku, dwa lata po śmierci mojego taty, a swego brata. Bardzo żałował, że tak się rozeszli. Przecież całą kampanię wrześniową, całą wojnę, przeżyli razem. Zmarł niedawno, w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat. Tu trzeba powiedzieć jeszcze jedno: pięciu braci Piekarskich, czyli Tadeusz (mój ojciec), Janek, Zdzisek, Marian i Adam, wybrało sobie za żonę, kolejno: Ormiankę, Polkę, Węgierkę, Angielkę i Francuzkę. Czasem sobie tak myślę: co by było, gdyby nie było wojny. Jak by się ułożyło moje życie. Nie byłabym w Krakowie. Tam, w Kutach skończyłabym szkołę średnią, może poszłabym na studia. Studiowałabym może, bo byłoby człowieka na to stać. Całkiem inaczej by się życie ułożyło. A wojna zrobiła to, co zrobiła. Ojciec – sześć lat na poniewierce. Z mamą nie widzieliśmy się od 1939 do 1956 roku, siedemnaście lat. Rozdzieliła nas granica z ZSRR. Z dzieciństwa w Kutach nie mam żadnych wyraźnych wspomnień, po prostu nie pamiętam. I tak koło się zakręciło. To ja przyjechałam do Krakowa (zamiast Tadeusza Piekarskiego, wychodzącego z wojska w 1932 roku), tu skończyłam szkoły, najpierw osiem klas szkoły podstawowej, potem technikum chemiczne i matura. Od lipca 1952 roku podjęłam pracę w KZF Polfa. W wolnym czasie uprawiałam gimnastykę sportową w klubie sportowym „Sokół” w „Koronie” w Podgórzu, brałam udział w Spartakiadzie CRZZ na Stadionie Dziesięciolecia w warszawie 22 lipca 1955 roku…. Czasem leżę w nocy i rozmyślam o przeszłości, jak się to wszystko potoczyło. To przeznaczenie, tak miało być.
O Autorze
Janina Piekarska (ur. 1934) – emerytowany pracownik Krakowskich Zakładów Farmaceutycznych „Polfa”.
- Rozmowa ukazała się pierwotnie w "Biuletynie Ormiańskiego Towarzystwa Kulturalnego", nr 86/87, Kraków 2016.